15 sierpnia 2015 roku Jakub Kryczyński przeszedł do Wieczności. Przeżył na tej Ziemi 26 lat, z których ostatnie półtora roku było dla niego dzielną walką z chorobą nowotworową i cierpliwym znoszeniem uporczywych skutków chemio i radioterapii.
Kilka dni przed śmiercią zredagował poniższy artykuł opublikowany w czasopiśmie RYCERZ MŁODYCH.
Cześć! Nazywam się Kuba, mam 26 lat. Nie będzie to z pewnością dobry artykuł, bo daleko mi do dziennikarza. Piszę do Was z konkretnym świadectwem, którym chcę się podzielić, a w tym numerze – myślę – zabrzmi szczególnie, bo mowa jest o dwóch kolejnych owocach Ducha Świętego: cierpliwości i pokoju.
Pierwsze próby cierpliwości
Zastanawialiście się kiedyś, czy cierpliwości można się nauczyć? Ja myślałem, że nie. Jednak Duch Święty działa cały czas i kiedy chce. Podobnie jest z pokojem… choć nie wiem, czy jeszcze, albo – czy już doświadczyłem tego pełnego pokoju.
Moja historia zaczęła się dokładnie 17 kwietnia 2014 r. Był to Wielki Czwartek (czy to już nie jakaś łaska?). Tego dnia miałem biopsję nadobojczykowych węzłów chłonnych, które nagle bardzo się powiększyły. I tu doświadczam pierwszej próby cierpliwości. Oczekiwanie na wynik patomorfologiczny zajęło trzy tygodnie. Nie wiem, jak ja to zrobiłem, ale w ogólne o tym nie myślałem; starałem się zapomnieć, cały czas mając nadzieję, że to może wirus, że dostanę antybiotyk i przejdzie. Po świętach Wielkanocnych wróciłem normalnie na studia, co też spowodowało, że nie myślałem o tym, co będzie potem.
Nadszedł 6 maja 2014 r. – dzień najnormalniejszy, jak każdy inny. Około południa zadzwonił do mnie tato mojej dziewczyny, który pilotował całą sprawę. Jego słowa do dzisiaj pamiętam: „Kubuś, jest wynik. Jednak to nie ziarnica złośliwa, tylko chłoniak, ale się dobrze leczy. Przyjedź do szpitala odebrać wynik”. Zwaliło mnie z nóg, ale musiałem się jakoś trzymać, bo telefon zaskoczył mnie w sklepie. Były ze mną wtedy dwie bardzo dobre znajome, które pomogły mi w tym pierwszym szoku. Wróciłem do domu. Powiedziałem o tym tacie i babci. Zdecydowaliśmy, że mamie powiemy, kiedy wróci z pracy, żeby jej nie denerwować, bo dojeżdża 22 km. Więc czekaliśmy… Poszedłem do łazienki trochę się wypłakać. Tak, płakałem, nie jestem taki twardy. Słowo nowotwór nokautuje każdego. Ważne jest, a w sumie najważniejsze, żeby się nie poddać i walczyć. Ja mam dla kogo i po co walczyć: rodzina, dziewczyna, studia i przecież przyszłość! Możecie sobie wyobrazić reakcję mamy, gdy wróciła do domu… Jednak, jakby nie było, to jest matka! Jest najdzielniejszą kobietą na ziemi, mocniejszą ode mnie w tym wszystkim. Jej cierpliwość powinna być nagrodzona Noblem; ale o jej cierpliwości napiszę Wam nieco dalej.
Potem pojechałem do szpitala odebrać wynik. Krótka rozmowa z lekarzem, i udałem się do mojej dziewczyny. Wiedziała już, bo napisałem jej SMS-a. Starała się być przy mnie twarda, nie płakać, mówiła, że damy radę itp. Chwilka spokoju… Napiłem się wody i… wtedy wszystko puściło. Puściły nawet podświadome nerwy tłumione gdzieś w środku od momentu biopsji. Potrzebowaliśmy tego. Płakaliśmy oboje, ale to tak, że nawet nie potrafię tego napisać.
Cierpliwie, ale nie samotnie
Wiadomo, że w takich momentach pojawia się żal. Tylko do kogo? Wzięliśmy moją chorobę na bary i walczymy cały czas. Następnie zaczęliśmy wspólnie z rodzicami, moimi i Agaty, szukać kliniki, bo trzeba było zacząć leczenie. Udało się szybko. Dwa tygodnie po diagnozie byłem już po tomografii komputerowej i leżałem na oddziale hematologii, oczekując na wlew pierwszej chemioterapii. Następnego dnia dostałem pierwszą chemię. I tu kolejny przejaw cierpliwości, bo wlew był ok. godz. 16, a w szpitalu pobudki są o 7.30. Jeśli chodzi o pokój, to byłem spokojny. Modliłem się tego dnia więcej, rozmawiałem z innymi pacjentami, pytałem, jak to jest, czy coś się czuje, kiedy wypadną mi włosy i o inne możliwe skutki chemii, o których poinformował mnie wcześniej lekarz. Wiadomo, że to tylko ludzkie słowa. Zobaczyli młodego chłopaka i starali się pocieszyć, dodać otuchy, a przecież każdy organizm jest inny i inaczej reaguje. Tego dnia również miałem niespodziewane odwiedziny jednej pani, teraz już znajomej, która dowiedziała się od naszego wspólnego znajomego zakonnika, karmelity bosego, że leżę w Kielcach na onkologii. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak ja się ucieszyłem i jaki dopiero poczułem spokój i pokój! Cieszyłem się po prostu z tego, że podczas wlewu ktoś koło mnie jest. Minął mi wstyd, że jak zacznę np. wymiotować przy obcej osobie, to co? Wszystko poszło dobrze. O godz. 22 dzwonili rodzice, jak sobie możecie wyobrazić, z masą pytań. A ja? Ja chodziłem z kroplówką po korytarzu, bo nie mogłem już wyleżeć. Zostałem na obserwacji pięć dni i wróciłem do domu, wcześniej prosząc lekarzy o możliwość skończenia roku na studiach, bo zostało mi tylko trzy tygodnie. Zgodzili się, więc po paru dniach pobytu w domu wróciłem na studia, skończyłem rok, i przyjechałem do domu na „wakacje” (trwały chyba tydzień). Później zadzwonili z kliniki, że jest termin na kolejną chemię.
Cierpliwość najbliższych
Ten drugi pobyt również był sześciodniowy, bo też chcieli mnie poobserwować. Wszystko wyglądało tak samo i podobnie zniosłem to dobrze. Jednak moja cierpliwość dawała się we znaki. Nigdy wcześniej nie leżałem w szpitalu, a tu kolejne sześć dni. Zawsze byłem (i w sumie teraz też jestem) osobą aktywną, zawsze wokół mnie coś się działo. Po tej drugiej chemii lekarze powiedzieli, że przejdziemy na tryb jednodniowy, czyli przyjeżdżam na godz. 7 na badania krwi, później czekam na wyniki, i jak jest OK., to ok. godz. 13 podpinają chemię, a po chemii do domu. Cieszyłem się, że nie będę musiał leżeć znowu tak długo w szpitalu (Celowo w tym miejscu napisałem „długo”. Dlaczego? Wyjaśnię dalej). I tak jeździłem z tatą, czasem mama z nami jeździła. Wypadało to w różne dni, czasem nawet w niedzielę. W tym miejscu chcę Wam napisać o cierpliwości mojego taty, który był ze mną od godz. 7 rano czasem nawet do 23 (bo to zależało od godziny wlewu). Za tę cierpliwość zasługuje on na zdrowie, a potem na niebo. Chodził dla mnie po kanapki, które robiła nam mama, po picie. Szedł na parę godzin przespać się do samochodu (w jedną stronę mieliśmy ok. 230 km), a kiedy wracał i ja spałem, nie budził mnie, tylko siedział. Dopiero, jak się obudziłem lub coś mnie obudziło, to widziałem, że jest.
Nie pomyślcie, że zapomniałem o mamie. Odważę się to napisać: powinna zostać świętą! Po tym wszystkim, co ona przeżyła i czego doświadcza. Matka to matka. Nie pokaże ci, że cierpi, tylko potem nie śpi w nocy i klęczy z różańcem w rękach i ze łzami w oczach… Dodatkową przykrość sprawiało jej moje zachowanie. Zaraz Wam wyjaśnię. Po sterydach, po tych wszystkich lekach, chemiach zauważyłem, że zrobiłem się bardzo nerwowy, czasem złośliwy. Wszystko odbijało się na mamie. Ktoś mi kiedyś powiedział, że do brata, do taty nie hukniesz, bo się obrazi, a do matki twoja podświadomość pozwala sobie na nerwy. Bo to matka. Ona cię nigdy nie zostawi i zawsze będzie przy tobie. Jestem świadomy tego, ale czasem nie umiem nad tym zapanować. Dlatego, kiedy czuję, że mogę wybuchnąć, wzdycham sobie do któregoś świętego lub powtarzam w myślach: „Boooże, cierpliwości!”. OK., ten fragment poświęciłem rodzicom, i dobrze, bo potem bym zapomniał, a to naprawdę bardzo ważne, że Duch Święty daje im tyle cierpliwości i pokoju.
Kolejne próby cierpliwości
Skończyłem na tych wizytach jednodniowych… Miało ich być sześć. Czyli dwa z pobytem i sześć jednodniówek. Po czwartej jednodniówce, to był już październik, pojechałem prosto ze szpitala do Wrocławia, gdzie studiuję. Po dwóch tygodniach miałem zgłosić się na kontrolną tomografię po tych sześciu wlewach, żeby sprawdzić, jak zachowuje się guz. Pojechałem, załatwiłem, wróciłem, i za dwa tygodnie telefonicznie miałem dowiadywać się o wyniki. Akurat pani doktor, która kierowała mnie na badanie, miała dyżur w sobotę, więc zadzwoniłem… Wtedy przeżyliśmy z dziewczyną kolejny szok, rozczarowanie. Oboje nie mogliśmy pohamować łez. Znowu. Doktorka powiedziała, że trzeba zmienić leczenie na bardziej intensywne, bo to nie przyniosło takiego efektu, jakiego oczekiwali. Guz się zmniejszył, ale bardzo niewiele. Przy okazji dowiedziałem się, że następnego dnia dyżur ma pani zastępca ordynatora. Po długich namysłach stwierdziliśmy, że pojedziemy tam, żeby się czegokolwiek dowiedzieć, co dalej… Ruszyliśmy, my z dziewczyną z Wrocławia (330 km), a mama z bratem z domu (230 km). Wyobraźcie sobie, co wszyscy przeżywaliśmy. Czekaliśmy długo. W końcu pani doktor przyjęła nas na korytarzu, i nie będę się tu rozpisywać, bo rozmowa była bardzo niemiła. Ostatecznie powiedziała: „Dziekanka i widzimy się 5 listopada, ale wcześniej potwierdzimy”. Najbardziej szkoda było mi mamy i Agaty. W tym momencie i w czasie powrotu do domów nie było w nich smutku, tylko złość za formę, z jaką została nam przekazana informacja. No, ale cóż. Trzeba było dalej walczyć, więc zaczęło się załatwianie urlopu dziekańskiego i zamykanie spraw na uczelni.
Nadszedł listopad i zaczęło się. Dostałem bardziej intensywny kurs chemioterapii. Moje pobyty w szpitalu były dopiero długie! W listopadzie 26 dni. Bo skutki uboczne były coraz bardziej odczuwalne, a chemia nie była podawana jednego dnia, tylko przez pięć dni o różnych godzinach. Tych kursów planowali sześć. Więc przyszedł grudzień. Akurat tak wypadło, że święta Bożego Narodzenia spędziłem na onkologii. Daleko od domu i od bliskich, z okropnymi skutkami ubocznymi. Miałem zapalenie błon śluzowych jamy ustnej i gardła. Nie mogłem jeść, pić, nawet przełykać śliny… Przez tydzień podawali mi morfinę. W Wigilię napisałem do Rodziców SMS-a z życzeniami, bo ciężko mi się mówiło. Następnego dnia chcieli przyjechać, ale poprosiłem, żeby przyjechali na św. Szczepana, to może mi się trochę polepszy i będę mógł zjeść to, co przywiozą z domu… Dodatkowo ciężko mi się mówiło, więc nawet byśmy się nie nagadali… Wyobraźcie sobie, ile cierpliwości nauczył mnie ten jeden tydzień. Nie jadłem prawie nic, mało piłem, nawet ślinę ciężko się przełykało, bo to był taki ból. W tym okresie przyszła mi taka myśl: Jezus, jak się urodził, to też było mu źle, zimno, niewygodnie, pewnie i sianko kłuło Go w plecki. Dlaczego więc nie przeżyć świąt podobnie, ofiarując to w intencji najbliższych? 26 grudnia przyjechali do mnie, trochę ból minął, więc mogłem cokolwiek zjeść.
Nie będę się tak bardzo rozpisywał o każdym kursie. Te pobyty były długie, więc nauczyły mnie pokory i cierpliwości. Takie kursy miałem jeszcze w styczniu i w lutym. Kiedy miałem mieć kolejny – w marcu, wcześniej zrobili badania i…? Nie ma efektu. Kolejna załamka. Możecie sobie wyobrazić. Zlecono dodatkowe badania, chcieli znowu brać wycinek, ale coś ich wstrzymało. Liczę, że to Duch Święty! Zostałem skierowany na konsultację do Warszawy. Był okropny stres przed tym, co powie pan profesor. Dziękuję Bogu, że tak się stało i trafiłem właśnie tam! Profesor powiedział, że jeśli chcę, mogę się leczyć u niego w klinice. Od razu skonsultowałem wszystkie poprzednie badania z radiologami i napisał kartę konsultacyjną, w której zaproponował konkretne leczenie chemią, później uzupełniająco radioterapia i przeszczepienie komórek macierzystych szpiku kostnego. Dał nam parę dni do namysłu i poprosił o telefon z decyzją. Wyszliśmy z rodzicami z gabinetu tacy spokojni i usatysfakcjonowani. Więc już pewnie domyślacie się, że zdecydowałem się na Warszawę. I to była najlepsza decyzja, jaką podjęliśmy. Po paru dniach zadzwoniłem do profesora i poinformowałem o decyzji. Teraz tylko czekanie na telefon. Leczenie w stolicy zacząłem 2 kwietnia, czyli przed kolejnymi świętami. Myślę sobie znowu, świetnie! Ale chyba musi być do pary! Podczas mojego pierwszego pobytu w Warszawie na oddziale spędziłem 45 dni! W tym czasie miałem dwa kursy chemii, oczywiście z przerwami, ale obserwacja była konieczna, bo tym razem jeden kurs, czyli jeden wlew trwał nieprzerwanie 96 godzin. Tak, cztery doby podpięty do trzech pomp. Myślałem, że będzie źle, ale te chemie zniosłem bardzo dobrze. Planowana była jeszcze trzecia, ale po krótkim pobycie w domu, żeby się zregenerować, bo gdzie człowiek zje lepiej niż u mamy?! W czerwcu miałem trzeci kurs chemii i też wszystko poszło OK. Kiedy po tych chemiach morfologia się unormowała, miałem aferezy, czyli z mojej krwi obwodowej były zbierane komórki macierzyste do późniejszego przeszczepienia.
Wyszedłem do domu, troszkę odpocząłem (ponad dwa tygodnie), i kolejnym etapem mojego leczenia była radioterapia w lipcu, którą już zakończyłem. Skutki radioterapii odczuwam, bo np. mam spalone śluzówki w przełyku i podczas jedzenia czy picia po prostu pobolewa. Więc znowu uczę się cierpliwości, bo muszę wolniej jeść.
Moi Drodzy, kolejnym etapem mojego leczenia ma być przeszczep, który planowany jest na wrzesień. Teraz odpoczywam w domu. Proszę Was o modlitwę za mnie, o to, bym ja i moi bliscy w tym czasie mieli cierpliwość do znoszenia tego ostatniego etapu. Pozdrawiam całą Redakcję „Rycerza Młodych”, i Was, Czytelników. Obiecuję modlitwę za Was. Dziękuję za możliwość dania świadectwa. Chwała Panu!